III Rajd Polski Kobiet okiem zawodniczki


III Rajd Polski Kobiet okiem zawodniczki

W tym roku po raz kolejny, a ściślej drugi pojechałam na Rajd Polski Kobiet, za zaproszenie Pani Krystyny Backiel i jej fundacji Teraz Kobiety, organizatora rajdu. Pojechałam, pomimo to, że małżonek, tak jak ubiegłym razem śmiał się ze mnie okrutnie, bo kierowca rajdowy ze mnie raczej marny. Przyznać mu jednak trzeba, że postanowił oczywiście dać na szlachetne cele moje ulubione Subaru XV, z automatyczną skrzynią biegów (do dziś nie wiem czy główną determinantą była moja wygoda czy cena kompletnego sprzęgła) oraz obecność ISR (to na wypadek łatwiejszej identyfikacji samochodu zagubionego w głębokich lasach Mazowsza i potencjalnego wyratowania wspaniałej załogi przed zjedzeniem przez wilki).

PRZED

Oczywiście, tak jak poprzednim razem, pełniłam funkcję kierowcy. Umówmy się, nie z powodu niebywałego talentu motoryzacyjnego. Nawet jeśli go mam, to jest on baaaaaardzo głęboko ukryty i jak dotychczas żadna moc nie była go w stanie wydobyć na świat, a tym bardziej wykorzystać. Niewykluczone, że leży on niezwykle głęboko zakopany pod totalnym brakiem orientacji w terenie, tuż obok regularnych ataków choroby lokomocyjnej. Zeszłym razem na chorobę lokomocyjną cierpiała także moja pilotka, nieoceniony Chochlik, pilot w szpilkach, dla której nie było rzeczy nie do załatwienia. Tym razem nie mogła pojechać, ale dosłownie w ostatniej chwili załatwiła mi swoją siostrę bliźniaczkę, Chochlika – bis. (“Betty, ona też ma problem z orientacją i skrzyżowaną lateralizację. Ale ma zapał i wspaniałą zaletę – NIE WYMIATA przez okno na próbach sportowych. Także, będzie dobrze, nie martw się”).

Więc się nie martwiłam, lecz cieszyłam. W ostatecznym rozrachunku, uznałam, że zamiast na itinererze, będziemy polegały na naszej kobiecej intuicji, rozbudowanej przecież do granic możliwości, substytucie urządzenia naprowadzającego, ćwiczonego każdego dnia: (“Myszaaa, gdzie jest łopatka do jajek? Mamooo, gdzie są moje skarpetki w kropki?”). No, a jak się zgubimy – to, w przeciwieństwie do większości przedstawicieli drugiej płci – po prostu zapytamy, bo to nie jest ujma na honorze :)

Spakowałam zatem samochód i w parne burzowe popołudnie pojechałam do Warszawy po Agę, mojego pilota, żeby ją zabrać na konferencję prasową i spotkanie organizacyjne przed rajdem. W drodze spadł na mnie grad, ale niewzruszenie ciągnęłam dalej. Pomyślałam, że pokonałam już tyle przeszkód organizacyjnych (nieobecność na pierwszym występie baletowym Hanki), personalnych (zmiana pilotki w dniu wyjazdu), że byle jaki grad, walące pioruny i deszcz mnie nie zatrzymają.

Na konferencję spóźniłyśmy się. Kręciłyśmy się po dziwnie rozplanowanych uliczkach zastanawiając czy łamać przepisy ruchu i skręcać mimo zakazu by dostać się pod Krajową Izbę Gospodarczą. Aga niemal szlochała:

- “Bo Betty, ja cię strasznie przepraszam, ale ty się zastanów, ja naprawdę nie wiem jak tu wjechać. 12 lat mieszkam w Warszawie, naprawdę nie wiem. Wszystko tu pozamykali, jednokierunkowe, – nakazy, zakazy, co ze mnie za pilot!”

- “To nie twoja wina. Przestań” – uspokajałam.

A w głowie nieustannie kołacząca myśl, że jakież to znamienne, że król który przeniósł tu stolicę z Krakowa cierpiał na głowę podobno.

W końcu jednak dojechałyśmy. Na parkingu oczywiście nie było miejsca. Aga, w ramach pierwszych wprawek w pilotażu biegała w szpilkach w deszczu po całej ulicy próbując znaleźć mi miejsce i pytając ludzi, natarczywie dosyć, kiedy w końcu wyjadą i zwolnią miejsce. Niekonwencjonalnie? Skutecznie.

Na spotkaniu odebrałyśmy wyprawki, poznałyśmy w zarysie plan rajdu. Spotkałyśmy się z dziewczynami. Niektóre z nich pamiętałam jeszcze z poprzedniego startu. Aga, przeglądając książkę drogową miała oczy coraz większe i coraz bardziej okrągłe.

- “Co to za zakrętasy?”

- “To mapy prób sportowych.”

- “A te cyferki w tabelkach?”

- “Nie wiem, najlepiej jak zapytasz Wacława, naszego komandora.”

Aga z wrodzoną sobie śmiałością poszła zatem do Wacka i Janusza ze Szkoły Jazdy Subaru, która to szkoła opracowywała trasy naszego rajdu i, jak komisja totolotka, “czuwała nad prawidłowym jego przebiegiem”. Aga siedziała tam z nimi i kiwała głową, czasami, przysięgłabym, z lekkim takim niedowierzaniem. A potem wróciła i powiedziała, że już wie o co chodzi, “mniej więcej”. Wolałam jej już nie denerwować i nie pytać czy jednak bardziej mniej czy bardziej więcej. Poszłyśmy oklejać XV.

Nie szło to łatwo, bo samochód był mokry. Znalazłyśmy jednak pomoc w uczynnej brygadzie Kamila Butruka. Rozplanowałam logistycznie rozmieszczenie nalepek, w czołowych miejscach eksponując logo fundacji, Subaru i SJS oraz Castrola. Ulotkę z menopauzą przykleiłam obok “afterparty”. Przezornie, w ostatniej chwili zostawiłam wolny od nalepek wlew paliwa. Poznałyśmy się też z dziewczynami, które miały jechać sponsorowaną Subaru XV. Niestety ich samochód zniknął.

- “Wiesz, tak dziwnie trochę się czuję chodząc po ulicy w szpilkach i pykając alarmem w poszukiwaniu samochodu.” Uspokoiłam je trochę mówiąc, że mnie to spotyka niemal za każdym razem gdy jadę na zakupy do dużego centrum handlowego. Rzadko się zdarza naprawdę bym nieomylnie trafiła do swojego auta. XV dziewczyny jednakowoż nie znalazły, za to pojechały wspaniałym nowym Foresterem turbo. A po dwóch dniach rajdu były w nim zakochane. Szczerze mówiąc wcale mnie to nie zdziwiło.

Po oklejeniu naszej XV wróciłyśmy do domu, by przy porcji sushi przygotować się mentalnie na trudy dnia następnego. Kiedy ja odpoczywałam, moja przejęta pilotka, najpierw pakowała 15-centymetrowe szpilki i sukienki bez pleców do walizki, a potem siedziała do pierwszej w nocy ze swoją siostrą nad mapą.

- “Dziewczyny, uspokójcie się z tą mapą, chodźcie spać!”

- “Lepiej gdybyś z Izą jechała…” – westchnęła Aga. “Czasami jak jeżdżę po Warszawie i mój GPS wariuje to zatrzymuję się i dzwonię do Izy. A ona na przykład jedzie autobusem, lecz pyta mnie gdzie jestem. Potem wyciąga w tym autobusie mapę. Lokalizuje mnie i mówi jak jechać. Zawsze bezbłędnie.”

- “Betty, ja nie wiem jak to będzie” – mówi Iza. “Ja jej MUSZĘ pokazać którędy jechać. Jak ona cię poprowadzi? Ona się gubi nawet we własnym mieszkaniu!?”

- “Jak się zgubi to się odnajdzie… Chodźcie spać!”

W TRAKCIE

Nazajutrz rano, wypoczęte i świeże stawiłyśmy się punktualnie na starcie słynnej ulicy Karowej, pod Hotelem Bristol – wymarzonej ulicy wszystkich rajdowców, ale chyba niekoniecznie przez nas. Aga, jak profesjonalny pilot, na wysokich koturnach, z torebusią z piciem i kanapkami. Słusznie przewidując, że w zaistniałych okolicznościach pogodowych i emocjonalnych nasza świeżość nie potrwa długo, porobiłyśmy sobie zdjęcia. Pomogłyśmy też dziewczynom oklejać samochody. Startowałyśmy z numerem 7. Za nami, z numerem osiem jechały panie Olga Bończyk z Beatą Tadlą.

Udzieliłam mojej pilotce wsparcia zarówno mentalnego (nie liczy się wynik, lecz idea bycia ze sobą, dbania o własne życie, zdrowie i bezpieczeństwo), jak i technicznego (ustaliłyśmy kolektywnie, która jest prawa a która lewa strona, a dla pewności sporządziłam na wierzchach dłoni pilotki pomocne rysunki – tak na wszelki wypadek).

Wystartowałyśmy i kierując się wskazówkami z itinerera bez trudu dotarłyśmy do żwirowni pod mostem Siekierkowskim w Warszawie na pierwszą próbę sportową. Fakt, że dotarłyśmy w ogóle i bez przygód bardzo dobrze podziałał na ego Agi – pilotki. Rozluźniła się trochę i nabrała pewności siebie. Trochę mniej już podobało jej się samo jeżdżenie w piasku, ale trzeba przyznać, że panowie na próbie widząc zatroskaną buzię pilota, w krytycznych momentach dawali znaki rękoma, pokazując „TAAAM”.

Po próbie pojechałyśmy do szpitala MSW przy ul. Wołoskiej, gdzie uczestniczki rajdu mogły zrobić pomiary ciśnienia, wagi, cukru, a także USG tarczycy wraz z wizytą endokrynologa. Miałam ciśnienie 120 na 90. Jak na mnie – NIEBOTYCZNE. Na ogół mam krążenie jak jaszczurka na granicy życia i śmierci. Uzmysłowiłam sobie zatem, że rajdowa adrenalina jednak na mnie działa. Ciśnienie 120, fiu fiu, nie w kij dmuchał…

Potem w planie były badania cytologiczne i mammografia w Instytucie Onkologii na ul. Roentgena, na które również bez trudu dotarłyśmy. To było bardzo wartościowe doświadczenie. Dotykałam fantomów chorych piersi. Na pierwszy rzut oka, wydały mi się zupełnie normalne. Po chwili dowiedziałam się, że obie mają zmiany nowotworowe. Początkowo nie potrafiłam ich wyczuć. Czasami badam sobie piersi, wstyd przyznać, rzadko. Ale tamtego dnia dowiedziałam się, że każde moje badanie i tak było bezwartościowe. Po prostu robiłam to źle. Za płytko i zbyt małą powierzchnią dłoni. Panie pokazały mi jak to się powinno robić. Potem jeszcze rozmawiałyśmy o tym, że kobiety się nie badają. A nawet jeśli już to robią i wyczują zmianę, wypierają ją ze świadomości. Że od raka bardziej boją się utraty piersi. Jeden z fantomów pokazywał pierś, która oznaczała bardzo zaawansowane stadium nowotworu. Takie z przerzutami do narządów wewnętrznych z koniecznością mastektomii piersi. Drugi fantom obrazował pierś z niewielkimi zmianami, taką jeszcze do uratowania. Zdałam sobie sprawę, że te wspaniałe kobiety, które przyszły charytatywnie aby się z nami spotkać, są codziennymi świadkami niewiedzy, wyparcia i ignorancji… o dziwo kobiet. A także w wielu przypadkach niewyobrażalnych tragedii kobiet i ich rodzin, problemów jakże często powstałych w wyniku lekceważenia problemu przez te same kobiety.. Robiłam mammografię półtora roku temu. Postanowiłam, że następnego dnia zrobię ją jeszcze raz. W Instytucie zrobiłam cytologię. Pięć minut dla swojego zdrowia. Żeby mieć pewność, że wszystko OK. Przecież właśnie po to przyjechałyśmy na ten Rajd.

Po badaniach wyruszyłyśmy już na dłuższą trasę. W stronę Skierniewic, przez Piaseczno, lasy, łąki oraz (ale tylko czasem :-) ) pola. Dosyć szybko straciłam orientację. Pilotka pilotowała, podawała napoje chłodzące i koordynowała kierunek jazdy. Naturalnie uzdolniona w kierunku liczenia (wszak z zawodu jest księgową) bez problemu przeliczała kilometry i odległości w głowie. Gorzej było trochę w przełożeniu cyfr na odległości.

- “Dobra, to teraz na skrzyżowaniu skręć w lewo… A potem w prawo.”

Skręciłam.

- “Ale dlaczego tutaj jedziesz?”

- “Bo powiedziałaś, żeby skręcić w lewo, a potem w prawo.”

- “Ale to później, potem. Potem to za 150 metrów, nie od razu.”

- “Aha.”

Ze trzy razy się zgubiłyśmy. Ale szybko dosyć znalazłyśmy właściwą drogę. Co prawda rozpadły nam się odległości, ale i na to mój dzielny pilot znalazł rozwiązanie.

- “Betty, mamy za dużo o kilometr i 800 metrów. Weź proszę pojeździj ze 200 metrów w kółko to łatwiej będzie liczyć jak na prostą wyjedziemy…”
W gruncie rzeczy i tak nie miałyśmy źle. W pewnej chwili, gdzieś w leśnych ostępach spotkałyśmy dziewczyny z naszego rajdu. Jechały bez klimatyzacji i przeliczały kilometry z mili amerykańskich. Też się zgubiły. Ale wyszły z opresji, podobnie jak my, dzięki pomocy lokalnego GPS czyli syna sołtysa, który widząc dwa rajdowe samochody stojące pod jego domem przyszedł i litościwie udzielił wskazówek jak dojechać na ulicę Gagarina oszczędzając pobliskie pole kukurydzy.

Miałyśmy też trochę problemów związanych z odczytaniem kodu “krzyżyk i kółeczko”, ale moja bystra pilotka zorientowała się szybko, że chodzi o przydrożne kapliczki i przestała wątpić w siebie gdy nie dostrzegała na horyzoncie kościołów czy innych większych obiektów sakralnych.

Gdy wyjechałyśmy na cywilizowane drogi, udałyśmy się w stronę Skierniewic, na próbę w żwirowni Polbot Kruszywa. Na próbie był już Maciek Wisławski (ogrodnik ze Skierniewic), który udzielał zawodniczkom moralnego i technicznego wsparcia. Włożyłyśmy gangsterskie kominiarki, na nie kaski i pojechałyśmy. W moim odczuciu całkiem dobrze, “raz sobie ułatwiając, a raz utrudniając”. Tak powiedział sędzia, a chodziło mu prawdopodobnie o najazd by ominąć przeszkodę. W jednej tylko chwili zaszło takie lekkie nieporozumienie w kontekście “moje czy twoje prawo”. Podobno Karolina Szostak, prezenterka Polsatu dokonała w tym miejscu spektakularnego przejazdu wprawiając w zdziwienie sędziów kontrolujących czas. Panowie nie mogli uwierzyć, że można pojechać tak szybko i nawet sprawdzali czy stopery nie uległy awarii. Pani Karolina pojechała tak, że stopery po prostu stanęły w osłupieniu, podobnie jak ich właściciele. Ciekawe co by powiedział na to dealer, którzy użyczył Pani Karolinie samochodu do rajdu? Chyba lepiej, że tego nie widział.

Po próbie poprułyśmy między malowniczymi sadami Mazowsza do Nowego Miasta nad Pilicą. Tam, na starym wojskowym lotnisku był zaplanowany odpoczynek, posiłek i dwie próby. Słońce prażyło już niemiłosiernie i, przynajmniej mnie, zmęczenie dawało się już we znaki. W powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Na lotnisku zjadłyśmy lunch zorganizowany w opuszczonym hangarze, chwilkę poleżałam sobie w pojemnym bagażniku XV na naszych walizkach żeby zregenerować siły. W ten sposób do mojej XV nabrałam jeszcze większej sympatii ze względu na jego dodatkowe walory użytkowe.

Następnie zgromadziłyśmy się wszystkie wokół Janusza Dudka z SJS, który chciał nam przekazać kilka elementarnych zasad bezpiecznej jazdy. Janusz w sposób cierpliwy i odporny na kobiece żarciki i niedowierzania tłumaczył, dlaczego w samochodzie powinno się siedzieć w pozycji wyprostowanej, a nie tak jak komu jest wygodnie. Naocznie pokazał nam dlaczego tak istotne jest dociąganie pasów po zapięciu, nawet wtedy gdy pogniecie się sukienka… Jak powinnyśmy trzymać ręce na kierownicy, żeby mieć jak największą kontrolę nad pojazdem i nie myśleć raczej wtedy o kondycji manikiuru. Zapytał podchwytliwie, co zrobić kiedy chcemy jak najszybciej zahamować i czekał na odpowiedź, która kołatała mi się po głowie, a mianowicie “dzida w hamulec”. Bo choć wydawała się logiczna, to taka jakaś niekobieca i niezbyt delikatna. Janusz uzmysłowił nam, że wiele kobiet właśnie tak myśli i co gorsza – robi. Zatem, drogie dziewczyny, kiedy chcemy jak najszybciej zahamować, to… “dzida w hamulec”, po prostu.

Panowie z SJS pokazali nam także w jaki sposób najszybciej i najbezpieczniej przejechać odcinek próby zaplanowanej na lotnisku. Przejechałyśmy. Tuż za załogą nr 6, która wjechała przed nami na metę w naręczach zarośli urwanych okazyjnie na trasie. Aga się cieszyła, bo trasa z pachołków była ułożona tak, że nie można było się pomylić, a jak ktoś ją pomylił – to zza krzaków i tak nie było widać i traciło się po prostu na czasie. Zwolniona z obowiązków szybkiego reagowania cieszyła się po prostu i motywowała “szybciej, szybciej”.

Organizatorzy przewidzieli też przejazdy na czas Foresterem turbo Wojtka Chuchały w towarzystwie jego pilota, Kamila Hellera. Nie wiem czy było to przemyślane gruntownie posunięcie w kontekście kolejnych startów rajdowych kierowcy Platinum Subaru Rally Team, choć bez wątpienia zapewniające niezapomniane chwile uczestniczkom rajdu. Tutaj należy dodać sprawiedliwie – siedmiu uczestniczkom rajdu. Kiedy skończyłam swój przejazd okazało się, że rozwaliłam oponę.

Wspomnienia byłoby bardziej niezapomniane, gdyby prowadził Wojtek, a zawodniczki takie jak ja miały za zadanie pilotować. Myślę, że Wojtek Chuchała mógłby poznać i otworzyć się na nowe, zupełnie nieznane wymiary motosportu. Tym niemniej, miałam prowadzić ja, kierowca.

- “Czy to jest samochód z automatyczną skrzynią biegów? Ja już prawie nie umiem jeździć z manualną…”

- “Z automatyczną.” – odpowiedział z uśmiechem Wojtek “Siemanko” Chuchała.

- “Czy Kamil nie boi się, że moja polisa OC może nie pokryć szkód wyrządzonych podczas tego przejazdu? Leczenia złamań, kontuzji, stanów lękowych…” – wolałam się upewnić.

- “Absolutnie nie.”

- “Czy Kamil nie będzie na mnie krzyczał podczas jazdy i wrzeszczał jak mój małżonek „Wolniej, wolnieeeeej, haaaamuuuuuj?”

- “Kamil nigdy nie krzyczy “wolniej, hamuj”.”

Poczułam się uspokojona, więc pojechałam. A Kamil pilotował WSPANIALE. Nie mówił “prawo, lewo, moja, twoja”, trzymał się tylko prosto w fotelu, jak tancerz baletowy i ze stoickim spokojem mówił po prostu “TAM”. A ja, wiedziałam, że “TAM” to właśnie jest “tam”, enigmatyczna właściwa droga, kwintesencja, tak jak trzeba jechać. Niezapomniane wrażenie. W ogóle nie chciałam wychodzić. No to pojechałam jeszcze raz. I też było świetnie.

Po lotnisku w Nowym Mieście czekał nas jeszcze przejazd do Starej Wsi i Centrum Japońskich Sportów i Sztuk Walki „Dojo”, a tam jedna próba sportowa. Cieszyłam się, że dzięki wsparciu Subaru Import Polska oraz Ambasady Japonii będziemy nocowali właśnie w tym miejscu. Pamiętałam jakie na mnie zrobiło wrażenie gdy byłam tam po raz pierwszy jesienią ubiegłego roku. Cieszyłam się, że jedziemy odpocząć i martwiłam o stan paliwa.

- “Aga, szukamy przy okazji jakiejś stacji i jedziemy. Daleko jeszcze?”

- “Nie wiem Betty, jakieś 6 stron” – odparł rezolutnie Chochlik – bis – mój zmęczony, wbity w itinerer pilot drogowy.

Dojechałyśmy bez problemu. Nie zgubiłyśmy się już ani razu. Po przyjeździe do Dojo okazało się, że i tak musiałyśmy czekać na obsługę techniczną próby. Wykorzystałyśmy ten czas i pojechałyśmy zatankować. A gdy wróciłyśmy, próba trwała. Trzeba przyznać, że tylko najodważniejsze zawodniczki rajdu wyszły z samochodów na zewnątrz. Sędziowie próby stali szczelnie okutani pomimo omdlewającego upału, uporczywie atakowani przez CHMARY wygłodniałych komarzyc. Nie wiem jakie było ich stężenie, może tysiąc na metr kwadratowy. Jak ogłupiałe, w amoku tłukły o szyby (komarzyce, nie zawodniczki), a gdy dostały się do środka samochodu próbowały nawet coś wyssać ze skórzanej tapicerki samochodowej. Próba szła szybko i sprawnie, a dziewczyny co rychło uciekały do Dojo.
W Dojo powitano nas sushi i sake. Dostałyśmy domek nr 2 z pięknym widokiem na łąki z jednej strony i na team Chuchały z drugiej. Powygłupiałyśmy się trochę w domku, odpoczęłyśmy chwilę, przebrałyśmy się i poszłyśmy na kolację, podczas której czekało na nas trochę atrakcji, głównie za sprawą Pani Megumi Osugi Stępień, attache kulturalnej Ambasady Japonii, która również brała udział w rajdzie i jechała Foresterem turbo z numerem 4.

Dostałyśmy miłe japońskie drobiazgi. Pani Megumi Osugi Stępień usiłowała także nauczyć nas kilku zwrotów po japońsku. Nastąpiły krótkie podsumowania minionego dnia. Okazało się, że szpital MSW oraz Centrum Onkologii przekazały organizatorom wstępne informacje dotyczące robionych rano USG tarczycy oraz badań cytologicznych uczestniczek Rajdu i w kilku przypadkach konieczne będą konsultacje i podjęcie leczenia. Pani Olga Bończyk została zaproszona przez Panią Krystynę Backiel do pozostania twarzą przyszłorocznej IV edycji Rajdu Polski Kobiet.

A po kolacji kombinat wsparcia technicznego Kamila Butruka wespół z ekipą SJS–u zorganizował dyskotekę przed recepcją. Aga, moja pilotka, przybyła, w zasadzie to nie wiem jak, ale przybyła, lawirując ekwilibrystycznie na piętnastocentymetrowych szpilkach po żwirkowych alejkach Dojo. W tych samych szpilkach tańczyła niemalże do rana, również z komandorem rajdu Wacławem i chłopakami z teamu Kamila. Tańczyłyśmy mniej więcej do drugiej, a potem ległyśmy na futonach. Po to tylko by wstać cztery godziny później na zajęcia z jogi.

Pani Asia, instruktorka, nie wierzyła własnym oczom, gdy otwierała nam salę treningową. Jak później sama przyznała, po prostu nie wierzyła, że ktokolwiek po tych tańcach wstanie rano na zajęcia. A jednak przyszło trochę dziewczyn, a także zaspany Przemek, żeby zrobić nam fotografie. Warto było. Zwłaszcza gdy stałyśmy na tarasie na zewnątrz z widokiem na malowniczy Przedborski Park Krajobrazowy ćwicząc “Powitanie słońca”. I nawet postępujący ból mięśni po zrobieniu kilku “psów z głową do góry” i kilku “psów z głową w dół” nie był w stanie tego zepsuć. A potem pobiegłyśmy nakarmić “psa z głodnym żołądkiem”, spakowałyśmy się, przyszłyśmy zrobić sobie zdjęcia i moja pilotka zarządziła wyjazd na start. Zignorowałam mrugającą do mnie z zegarów niebieską lampkę. Podobno z zimna tak sobie mrugała i miała wkrótce przestać. Tak powiedział profesjonalny serwis techniczny a ja mu uwierzyłam, jak Moneypenny Bondowi (tak to mniej więcej musiało wyglądać, gdy przyszłam na konsultacje techniczne). Aga z cichym westchnieniem rozłożyła kwity, skonstatowała, że już na pierwszej stronie są szutry i komenda “ignoruj zakaz wjazdu”, co generalnie nie wróży nic dobrego. Ale pojechałyśmy, jak te stokrotki, w ciemny las. A przeczucia okazały się jednak mylne bo bez najmniejszego trudu, jak po sznurku dojechałyśmy do… Piekła.

Piekło był rzeczywiście z piekła rodem, głównie z uwagi na tabuny transgenicznych owadów latających, ze znaczną przewagą komarów. A tam właśnie miałyśmy do wykonania zadanie: obliczyć średnią arytmetyczną wieku straceńców wojennych z Nieba i Piekła. Żeby to uczynić należało udać się do pomnika w głębi lasu, a na zakończenie, by odjechać, jak to w Piekle, przyznać się do swoich grzechów głównych. Królowało oczywiście: lenistwo, obżarstwo oraz gniew. Wjazd do Nieba nie był jednak taki prosty. Na rozstaju dróg czekał na nas egzorcysta – amator, w zgrzebnym stroju mnicha, za to do złudzenia przypominający Mariana Dąbrowskiego. Dopiero po spełnieniu pokuty można było jechać dalej. Nam przypadło kilkakrotne bieganie wokół auta „egzorcysty”. Za to z „egzorcystą” :)
W dalszej drodze, do Muzeum Techniki w Chlewiskach, która to droga nie nastręczała już większych trudności wypełniałyśmy z Agą kolektywnie kwestionariusz zadań i pytań. Napisałyśmy kto sponsoruje rajd, kto pilotuje Wojtka “Siemanko” Chuchałę, jak nazywa się jedyny tylnonapędowy model Subaru.

- “Betty, a tutaj jest pytanie co to jest Meduza?”

- “Taka galareta, co pływa w wodzie i parzy…”

- “Ty wiesz, to chyba nie o to chodzi. Zostawię te pytania na razie…”

Potem pochłonęła nas dyskusja kiedy wolno wyprzedzać a kiedy nie, do czego w gruncie rzeczy jest ten ABS i tym sposobem dotarłyśmy do Chlewisk, gdzie rozwiązała się tajemnica Meduzy, prototypu mikrosamochodu. Gdy ja sobie odpoczywałam, Aga, wespół z innymi dziewczynami rozwiązywała zagadki kwestionariusza rajdowego, a gdy miała wątpliwości natury technicznej nie omieszkała pytać (“bo kto pyta – nie błądzi”) i konsultować się z przygodnie spotkanymi w muzeum turystami, głównie płci męskiej.

Gdy już wszystko obejrzałyśmy i wypełniłyśmy kartę, ruszyłyśmy w stronę Warszawy. Trochę wioskowymi drogami, a ostatnie 60 kilometrów – komfortową drogą dwupasmową, od widoku której, umówmy się, odwykłyśmy nieco przez ostatnie 2 dni. W strugach deszczu wjechałyśmy do Warszawy i za pomocą intuicji i doświadczeń życiowo – drogowych mej pilotki znalazłyśmy się w końcu na Karowej, na mecie. Lało do tego stopnia, że naprawdę w przedostatniej chwili zauważyłam zakaz wjazdu, a w ostatniej, że nie dotyczy on uczestniczek Rajdu Polski Kobiet. Na szczęście powoli zaczęło się wypogadzać.

PO

Zjadłyśmy posiłek i czekałyśmy na dziewczyny z pozostałych załóg. Komandor, zamknięty w samochodzie liczył i ustalał wyniki. Tak jak sobie obiecałam poprzedniego dnia – zrobiłam mammografię w mammobusie, który stał na Krakowskim Przedmieściu, i w którym, dzięki Castrolowi, sponsorującemu badania każda kobieta mogła taką mammografię wykonać bezpłatnie. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że niektóre dziewczyny, jadące w rajdzie przecież po to, by promować badania profilaktyczne nie chciały same się zbadać. Na pytanie “Dlaczego?” nie potrafiły udzielić odpowiedzi. Lekceważenie, nieodpowiedzialność czy wręcz głupota…?

Impreza finałowa przedłużała się. Dziewczyny z ekipy rajdowej RMF urwały koło i utknęły na trasie. Jedna z załóg zgubiła kluczyki w samochodzie koleżanek i zanim je odnalazła – straciła sporo czasu. Od komandora Wacka dowiedziałyśmy się, że według kwitów nie było nas w Chlewiskach, nie mamy zaliczonego PKC i nasz ostateczny wynik przez to, jest raczej… MARNY. Zachodziłam w głowę jak to się stało, bo przy wjeździe do muzeum przecież nie było nikogo, kto wpisywał czasy w karty. W Piekle też nie było pomiarów czasu. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że punkt kontroli czasu najpierw gdzieś na trochę zniknął, a potem pomagał jakiejś załodze przy kole i nie miał czasu na uzupełnianie kart. Mnie to nie zmartwiło bynajmniej, ale Agę trochę tak. Przejęta zapewniała, że przecież ma takie piękne zdjęcia z Meduzą. A ja stałam obok, śmiałam się i potakiwałam, że zdjęcia owszem piękne. Później z wrażenia upadła meta, którą kolektywnie podnosiłyśmy z niemałą pomocą Maćka Wisławskiego. Udało się.

A kiedy już niemal wszystkie załogi dojechały – Pani Krystyna Backiel i Wacek Kostecki – komandor ogłosili wyniki. Były nagrody i gratulacje i wiele pięknych słów podziękowań: dla sponsorów, dla organizatorów, dla uczestniczek. Najważniejsze, że po raz kolejny zrobiłyśmy coś wspaniałego razem. Dla innych kobiet, ale też dla siebie. Po to żeby chronić to, co najcenniejsze, nas same. Może w przyszłym roku więcej kobiet pomyśli o sobie i wykona badania profilaktyczne, to raptem wszystkiego razem kilkanaście minut, które mogą okazać się decydujące o naszym dalszym życiu.

Za rok pewnie spotkamy się znowu :) a ja mam czas aby się zastanowić czym pojechać w kolejnym rajdzie Subaru XV, czy Foresterem? :)

Autorka: Beata Łukaszewska, uczestniczka III edycji Rajdu Polski Kobiet 2013 r., nr startowy 7.